ARTYKUŁY

NAJBEZPIECZNIEJSZE MIASTO W POLSCE  (5 sierpnia 2002)

 

Na dwa dni poniemieckie lotnisko w Żarach zamieniło się w prawdziwe dwustutysięczne miasto. W Żarach spotkali się punkowcy, metalowcy, rockendrollowcy, miłośnicy motocykli

Blisko dwieście tysięcy ludzi bawiło się przez dwa dni w Żarach podczas ósmej edycji Przystanku Woodstock, największego festiwalu rockowego w Polsce. Na kilku scenach wystąpiło czterdzieści zespołów. Był też Przystanek Jezus i Hare Krishna.

 

Wielki zjazd trwał już kilka dni przed pierwszym koncertem. Do miasta ciągnęły samochody i motocykle z całej Polski. W pobliżu poniemieckiego lotniska, na którym odbywał się festiwal, przygotowano specjalny, polowy dworzec kolejowy. Z niego wysypywały się tabuny młodych ludzi. W piątek rano, pierwszego dnia imprezy, lotnisko wyglądało już jak ogromne namiotowe miasto. W ciągu dwóch dni na kilku scenach wystąpiło czterdzieści zespołów. Z głównej sceny wszystkim dyrygował Jerzy Owsiak.

- Wyjdź, mówię ci, wyjdź - mówił przez megafon do chłopaka, który przyszedł nago pod scenę ze swoją dziewczyną. - Potem będą pokazywali w telewizji. Goły możesz się położyć koło swojego namiotu - grzmiał Owsiak. Gdy chłopak zaczął się wycofywać, dodał: - O jaki ty brzydki z tyłu jesteś. O jaki brzydki! Tłum wybuchnął śmiechem.

 

Przyjeżdżają też rodzinami

Polski Woodstock to prawdziwa mieszkanka stylów. Obok siebie żyją punkowcy, metalowcy, rockendrollowcy, miłośnicy motocykli. Młodzi i starsi. Ale średnia wieku to może dwadzieścia lat. Kamil Karbarczyk, osiemnastolatek, do Żar przyjechał z grupą kolegów. - Wyśmienicie. To mój trzeci raz. Są fajne klimaty, fajna muzyka, jest pokojowo - zachwala. Pyta, czy nie mam dwudziestu groszy na piwo. - Na podróż wydałem siedemdziesiąt złotych, a na pobyt wziąłem sześćdziesiąt. Jemy chleb i konserwy - tłumaczy.

Wielu uczestnikom brakuje pieniędzy. Młody chłopak w samych jeansach prosi przechodniów o piwo. W ręku trzyma kubek, przywiązany sznurkiem do spodni. Większość odlewa mu po trochu.

Można jednak dorobić. Na polu działają skupy puszek. Za kilogram dostaje się dwa złote. Chętnych zbieraczy nie brakuje.

Na przystanku są też całe rodziny. Eugeniusz Kozielski ma pięćdziesiąt dwa lata, brodę zaplecioną w warkoczyki i poczucie humoru. Na przystanek przyjechał z żoną i ośmiorgiem dziećmi, w wieku od piętnastu do dziewiętnastu lat, w tym dwójką własnych. - Wciągam je w takie życie, wożę na rajdy i zjazdy. Robię to też dlatego, żeby mieć nad nimi kontrolę.

Pan Eugeniusz przywiózł gromadę dużym busem. Śpi w nim z żoną. Dzieci naokoło w namiotach. Gdy młodzi wędrują po polu, on siedzi koło samochodu pod parasolem i słucha z żoną koncertu. Albo ogląda telewizję. Albo spotyka znajomych. - Po sąsiedzku w zeszłym roku był tu pan z trojgiem chłopców, teraz też przyjechał z nimi. Śpi, a jego chłopcy poszli z naszymi - opowiada żona Danuta.

Według Kozielskich nie trzeba mieć wiele pieniędzy, by zorganizować taką wyprawę.

- Tutaj wydam mniej niż w domu, dzieci zarobiły na wyjazd, miały fuchę u znajomego, na paliwo dały, na film do aparatu dały. Wzięłam ogórki, pomidory i puszki. Dzisiaj nawet piekarnia podjechała, dali chleb i powiedzieli: rozdajcie innym.

 

Wolny rynek idei

W tym roku pierwszy raz formalnie na festiwalu pojawił się Przystanek Jezus. W dużym, biało-żółtym namiocie w paski, z ośmioma wieżami, przypominającym trochę namiot cyrkowy, przez cały czas odbywały się koncerty, wykłady, projekcie filmów. W namiocie stanęła też kapliczka.

- Jest "dym", i to w bardzo pozytywnym tego słowa znaczeniu. Po południu odbywa się tu liturgia, spotkania ewangelizujące, koncerty, spektakle teatralne. Cały czas coś się dzieje. Można się wyspowiadać, nasi ludzie chodzą po placu - opowiada ksiądz dr Andrzej Draguła, rzecznik prasowy Przystanku Jezus.

Misję ewangelizacyjną prowadzi blisko tysiąc osób. W większości to członkowie ruchów, stowarzyszeń. Łatwo ich rozpoznać - noszą koszulki z napisem "Jezus O.K.". W misji bierze udział też czterdziestu księży, osiemdziesięciu kleryków i kilkanaście sióstr zakonnych.

- Bardzo się z tego cieszymy, to przełamanie stereotypu zakonnicy i księdza - mówi Draguła.

Misjonarze działają głównie poza namiotem, ustawieni wokół rozmawiają z ludźmi. Niektórzy się spowiadają. Kilka osób rozdaje kromki chleba z masłem, jest też herbata. Wszystko bezpłatne. Pytam, ile osób skorzystało ze spowiedzi.

- Nieważna jest liczba, ale nasza obecność, że tu jesteśmy. Jakie to przyniesie skutki i kiedy, nie wiemy. U niektórych są natychmiastowe, przychodzą, proszą o spowiedź, modlitwę, niektórzy zapominają, ale może po kilku miesiącach, latach coś w nich z tego Przystanku pozostanie.

Kilkaset metrów od Przystanku Jezus działa Przystanek Hare Krishna. Jest większy i okazalszy. Potężna hala, bez bocznych ścian pomieści kilka tysięcy osób, duża scena, nowoczesny sprzęt, oświetlenie. Wszystko zrobione z rozmachem. Obok potężne namioty, w których można zjeść tanie posiłki wegetariańskie. Obydwa Przystanki żyją ze sobą pokojowo.

- Zasada jest taka, że nie wchodzimy sobie w drogę. Nasi ludzie tam chodzą czasem i rozmawiają z krisznowcami. Te rozmowy są zupełnie sympatyczne. Żyjemy w świecie demokratycznym, jest wolny rynek, w pewnym sensie także wolny rynek idei. I na takim rynki każdy stoi ze swoim "kramikiem" i jest przeświadczony, że jego jest najwłaściwszy - mówi ksiądz Draguła.

 

Policja też sprzedaje

Przystanek to także biznes. Zyskują mieszkańcy, którzy wszelkie uciążliwości związane z imprezą znoszą w spokoju.

- Nikt nie zakłóca spokoju - mówi pięćdziesięciodwuletni pan Stanisław, rencista. - Dzięki temu Żary są znane nie tylko w Polsce, ale i za granicą.

Szacuje się, że podczas festiwalu przeciętny woodstockowicz zostawia sześćdziesiąt złotych. Przyjmując dwieście tysięcy osób, daje to w sumie dwanaście milionów złotych. Taki obrót to potężny zastrzyk dla handlu i usług w Żarach. Dlatego każdy stara się wykorzystać dwa dni imprezy. Wzdłuż całego pola jak grzyby po deszczu stanęły płatne parkingi, niektóre z horrendalnymi cenami - pięć złotych za godzinę. Dziesiątki ogródków piwnych zlokalizowanych w każdym wolnym miejscu, stragany z jedzeniem, gdzie można kupić na przykład pajdę chleba ze smalcem za dwa złote.

Niektórzy ściągają klientów, jak mogą. Idziemy jedną z głównych ulic miasta. Przy bocznej uliczce stoją na chodniku dwie naprędce zbite z desek reklamy "Piwo - 70 metrów". Skręcamy. Sto, potem dwieście, trzysta metrów. I nic. Pytamy przechodnia o sklep. Potwierdza kierunek. Kolejne sto, dwieście metrów. Jest. W sklepie spory ruch, widać, jak fortel z lekko nieprawidłową odległością okazuje się skuteczny.

Biznes kręci się też na samym polu. Tam powstał prawdziwy pasaż handlowy. Można farbować włosy albo zrobić sobie dredy, kupić jedzenie, ozdoby czy koszulki. Wybór ogromny - od woodstockowych, poprzez wizerunki zespołów, do postaci papieża.

Handluje też policja. Na końca pasażu stanęła wioska policyjna. Policyjny kubek kosztuje osiem, a koszulka dziesięć złotych.

- Pieniądze przeznaczamy na fundacją zapobiegania przestępczości - wyjaśnia policjant sprzedawca.

Policja ma też więcej atrakcji, na przykład zdjęcie policjantki w krótkiej spódniczce w formacie 1:1, opartej o radiowóz. Zamiast twarzy dziura, w której widać chętnych do zdjęć.

 

Wzór dla innych miast

Fenomenem festiwalu jest bezpieczeństwo. Nad wszystkim czuwał tysiącosobowy Patrol Pokoju, czyli wolontariusze plus ochroniarze, oraz ośmiuset policjantów, którzy tym razem ustawili sobie za sceną przenośny posterunek policji.

- W sumie mieliśmy siedemnastu zatrzymanych, głównie za drobne kradzieże i handel narkotykami. Gdyby tak było w innych miastach, to w Polsce byłoby bezpieczniej - ocenia podinspektor Wiesław Ciepela, rzecznik prasowy Komendy Wojewódzkiej Policji w Gorzowie Wielkopolskim.

 

Michał Stankiewicz
Rzeczpospolita, nr 181, 5 sierpnia 2002

<<< WSTECZ